Sebastian Karaś: Chciałbym jeszcze raz podjąć tę próbę
Gdy rok temu Sebastian Karaś ogłosił światu, że zamierza przepłynąć wpław Bałtyk, wielu twierdziło zapewne, że to niewykonalne. On jednak mocno wierzył w powodzenie swojej misji. I swojego zdania nie zmienił, pomimo nieudanego pierwszego podejścia. Już w 2017 roku spróbuje pokonać 100-kilometrową trasę z Kołobrzegu na Bornholm po raz kolejny.
Ostatnio regularnie raz w roku zaskakujesz nas jakimś wielkim wyzwaniem. Zbliża się rok 2017, jakie są zatem Twoje plany na najbliższe miesiące?
Po głowie chodzi mi już powtórka z tego roku. Na pewno chciałbym jeszcze raz podjąć próbę przepłynięcia Bałtyku. To, co wydarzyło się w sierpniu, było dla nas cennym doświadczeniem.
Wiesz już co trzeba zrobić, by tym razem wszystko zakończyło się sukcesem?
Dużo rzeczy chciałbym zmienić. Na pewno nie będę startować z wyspy. To duże koszty, a mieliśmy tylko tydzień na start. Akurat wtedy cały czas wiał południowy wiatr, który uniemożliwił wypłynięcie z tamtej strony. Dlatego postanowiliśmy zmienić kierunek i ostatecznie startowałem z Kołobrzegu na Bornholm. Nie przewidzieliśmy też na przykład, że dzień wcześniej będziemy płynąć statkiem w sztorm. Wszyscy nabawiliśmy się choroby morskiej, a już kilkanaście godzin później musiałem być gotowy do wejścia do wody. Cały czas miałem jednak naruszony błędnik. Z samego rana nic nie mogłem przełknąć. Nie zjadłem ani śniadania, ani obiadu. Żołądek w ogóle nie pracował. Co więcej, w ogóle nie potrafiłem utrzymać równowagi. Jak szedłem chodnikiem, to znosiło mnie na trawę. Ostatecznie wypłynąłem. Nie ukrywam, że bardzo chciałem to zrobić. Tyle czasu się przygotowywałem, a miałem też na sobie dużą presję. Do Kołobrzegu była ściągnięta 14-osobowa załoga. Niby wszyscy mówili: „Spokojnie, możesz nie startować”, ale ja tak naprawdę wiedziałem, że oni poświęcili się dla tego projektu, przyjechali z różnych stron Polski akurat na ten dzień. Tak samo było ze sponsorami czy telewizją. Wszystko było ustalone, więc po prostu musiałem startować. Z drugiej strony czułem się też pewny siebie – wiedziałem, że jestem dobrze przygotowany i myślałem, że nawet w gorszej dyspozycji też będę w stanie dopłynąć. To była dla mnie duża lekcja pokory. Wiem, że trzeba jeszcze bardziej profesjonalnie do tego podejść. To nie jest takie proste jak mogłoby się wydawać.
Kto podjął decyzję o przerwaniu tego przedsięwzięcia? Wziąłeś to na siebie?
Tak, to była przede wszystkim moja decyzja. Nie ma co ukrywać – wszyscy byliśmy w złej kondycji. Z całej załogi aż jedenaście osób naprawdę niedobrze wyglądało i bardzo źle się czuło. Na morzu mieliśmy martwą falę - najgorszą z możliwych. To jest taka długa, powolna fala, która utrzymuje się po sztormie. Teoretycznie warunki miałem mieć naprawdę niezłe i rzeczywiście wiatru prawie nie było, ale nikt nie przewidział, że trafi nam się ta martwa fala. Słaby wiatr nie jest wtedy w stanie ustabilizować morza. W 1/3 trasy stwierdziłem, że to nie ma sensu. W trakcie tych ośmiu godzin zwymiotowałem do morza dwadzieścia razy i po prostu byłem odwodniony. Czułem, że nawet nie ciągnę wody. Zero pociągnięcia, mocy czy motywacji. Co ciekawe, było już późno, 1 w nocy, ale woda miała 18 stopni, a ja płynąłem w piance, czyli tak naprawdę powinno mi być dość ciepło. Jednak organizm był tak osłabiony, że marzłem i zaczynałem już trząść się z zimna. W pewnym momencie zatrzymałem się i zapytałem ile zostało mi do końca. Wiedziałem, że przepłynę pewnie jeszcze kilka kilometrów i stracę przytomność. Powiedzieli mi, że mam już za sobą 30 kilometrów. Wiedziałem, że mając jeszcze 70 do końca, jest to tego dnia nierealne. Nie byłem w stanie kontynuować przeprawy.
Po tych wszystkich doświadczeniach nie zamknąłeś się na takie wyzwania?
Ja wiem, że jestem w stanie to zrobić. Muszę tylko zmienić kilka rzeczy w kwestii organizacyjnej. Start o 17:00 był złym pomysłem. Pierwotnie chciałem wystartować wieczorem, żeby od razu mieć noc, czyli tak naprawdę najgorszą część pływania, za sobą. Ale wiadomo - tak jak przed ważnymi zawodami, człowiek się stresuje. W nocy spałem bardzo mało, a cały wysiłek, trwający minimum 24 godziny, zacząłem o 17. Można więc powiedzieć, że tego dnia byłbym 40h bez snu. Nawet ten stan czuwania to już było duże wyzwanie, dlatego stwierdziłem, że za rok wystartuję rano - pewnie o 7 czy 8. Tak naprawdę noc nie jest bowiem aż taka straszna, jak by się wydawało. Chciałbym też na miesiąc wynająć mieszkanie w Kołobrzegu i czekać na perfekcyjny dzień. Wtedy to będzie możliwe.
Czyli nie wyznaczasz sobie konkretnej daty, tylko czekasz na odpowiedni moment?
Dokładnie. Tak naprawdę, niestety, nie można tego podporządkowywać pod media. To jest zbyt trudne. Trzeba wszystko zawdzięczać pogodzie i mieć dużo szczęścia. Teoretycznie cały rok poświęciliśmy na przygotowania, a zaskoczyło nas coś, co nie było do przewidzenia. Nikt nie brał nawet pod uwagę, że nagle zmienimy trasę, a jednak to się wydarzyło. Nauczyliśmy się czegoś i wrócimy mocniejsi za rok.
A problemy związane chociażby z chorobą morską? To może być trudniejsze do wyeliminowania. Jest na to jakiś pomysł?
Przede wszystkim nie będę wcześniej płynął statkiem i nie będę w ostatniej chwili zmieniał kierunku. Nie mam problemów z pływaniem w morzu, w falach. Przepłynąłem przecież kanał La Manche, a trzy tygodnie przed wyprawą przez Bałtyk w Zatoce Puckiej w gorszych warunkach (16 stopni, większe fale) zrobiłem 40 kilometrów z Helu do Gdyni i z powrotem. Wyszedłem z wody dosłownie z uśmiechem na ustach. Tu jednak stało się coś czego nie przewidzieliśmy. Żołądek nawalił, nie byłem w stanie w ogóle płynąć.
Teraz przygotowujesz się już tylko do kolejnej przeprawy przez Bałtyk? Nie ma żadnego celu pośredniego po drodze?
Myślę o czymś, żeby mieć jeszcze jakiś cel na basenie. Może wystartowałbym jeszcze raz na Otyliadzie, poprawił tegoroczny rekord. Ciężko jest znaleźć w sobie motywację na prawie rok przygotowań do startu. W pływaniu ważne są starty kontrolne, bo to też jest taka motywacja na bieżąco. Muszę coś takiego znaleźć. Przygotowanie do Bałtyku są zbyt ciężkie, by koncentrować się tylko na nich.
Może zobaczymy Cię zatem na zimowych mistrzostwach Polski?
Nie, to zupełnie inna specyfika treningu. Tak naprawdę koordynacyjnie pływam teraz zupełnie inaczej - na innym wyleżeniu, ekonomicznie. Przy przeprawie przez Bałtyk przez 25 godzin cała energia musi być czerpana z tłuszczy. Muszę płynąć na bardzo niskim zakresie tętna, żeby kontynuować wysiłek przez taki długi okres. Treningi są więc bardzo długie, monotonne i nie ukrywam, że bardzo mocno kształtują charakter. Tym bardziej, że wykonuję je samemu - bez trenera, grupy.
Nie kusi Cię w takim razie zimowe pływanie na wodach otwartych?
Też o tym myślałem. Zresztą, dostałem nawet zaproszenie na takie zawody, więc może spróbuję swoich sił w pływaniu zimowym. To też będzie większą motywacją do regularnego aklimatyzowania się w wodzie o niskiej temperaturze. Nikt nie lubi zimna i nie ukrywam, że jest to dość trudne.
Podejmując się po raz kolejny wyzwania przepłynięcia Bałtyku będziesz musiał na nowo zbierać fundusze. Zastanawiam się, czy start na kanale La Manche sprawił, że jest choć trochę łatwiej znaleźć sponsorów?
W dalszym ciągu jest to problem, ale na pewno jest łatwiej niż wcześniej. Również z tego względu, że na początku część firm w ogóle nie traktowała mnie i mojego menedżera poważnie. Mówili: „Kurczę, sto kilometrów… To jakiś świr, to jest niemożliwe”. Mam już jednak coś za sobą, historię swoich startów – czy to 54 km na Otyliadzie, czy kanał La Manche, starty w Zatoce Puckiej. Potwierdziłem swoją dyspozycję, więc nie przychodzę z propozycją współpracy jak zwykły człowiek z ulicy. Nie ukrywam jednak, że jest trudno. Sam nie byłbym w stanie ogarnąć treningów, spraw marketingowych, kontaktów z mediami. Potrzebnych jest też zatem kilka osób, żeby to w ogóle miało ręce i nogi. Chciałbym więc bardzo podziękować im za pomoc. Bez ich wsparcia to wszystko byłoby niemożliwe!
Przygotowania Sebastiana do jego kolejnej wyprawy możecie śledzić na jego stronie na Facebooku: Sebastian Karaś - 100 km wpław przez Bałtyk